Książki te przede wszystkim uświadamiają, że kobiety były w historii zawsze obecne, że one także ją wytwarzały. Nie potwierdza się zatem teza o nieobecności kobiet w historii i ich zepchnięciu do ról matek i kucharek. Kolejne badaczki pokazują, że nie sprowadzano ich wyłącznie do roli ciała, jakim przypieczętowywano unie między państwami, nie były też biernymi i posłusznymi poddanymi męskiej woli. Przeciwnie – zajmowały w historii ważne miejsce, decydowały, wychowywały, uczyły, ale też brały broń do ręki. Były w historii wyraźnie obecne, bo choć nie prowadziły żołnierzy do walki, to na nich doskonaliła się medycyna, to one płonęły na stosach, to one też zastępowały mężczyzn na stanowiskach pracy, gdy trwała wojna. Problem z brakiem kobiet w historii wynika wyłącznie z tego, że nie ma ich w naszej opowieści o przeszłości – jest więc to kłopot współczesnej wyobraźni o przeszłości, związany z koniecznością zmiany języka, ustawienia innej perspektywy.
Nie jest to w najmniejszym stopniu zagadnienie bierności kobiet czy też ich braku wiedzy, umiejętności, edukacji, ale luka w historiografii. Przez długi czas opowiadano tylko o wojnach i sprawach politycznych, a więc tych wymiarach życia, w których kobiety faktycznie nie odgrywały ważnej roli (co zresztą zaczęło się zmieniać u progu XX wieku). Drugi błąd perspektywy polega na przekonaniu, że kobiety – ujmowane generalizująco, traktowane jako jedna całość – były ofiarami historii, milczącymi, pozbawionymi praw i pieniędzy. To nieprawda. I tutaj właśnie wkraczają wszystkie opublikowane w ubiegłym roku książki, pokazują one bowiem, jak zróżnicowana jest historia kobiet, uzależniona od warstwy społecznej, wykształcenia, stanu cywilnego i relacji rodzinnych. Nie ma jednej historii kobiet. W Polsce nie można było aresztować szlachcianki, bo dotyczyły ich te same przywileje, które wywalczyli mężczyźni – szlachcice w konfliktach z kolejnymi władcami elekcyjnymi. Aresztowano i oskarżano o czary – jak pisze Anna Kowalczyk – kobiety samotne, żyjące na uboczu, pochodzące z niższych stanów społecznych, bo takie można było przetrzymywać w areszcie bez decyzji sądu. To tylko jeden z wielu przykładów dowodzących, że kobiety z różnych grup społecznych muszą napisać swoje dzieje.
POLECAMY
Mit ewolucji a sprawa kobieca
Autorka pokazuje kobiety badaczki, społeczniczki, polityczki, ale też kobiety spiskujące. Kowalczyk podważa mit postępu, to znaczy dowodzi, że kobiety w historii działały na długo, zanim zyskały podmiotowość prawną, otrzymały prawa wyborcze, zanim zaczęto mówić o ich obecności. Jednoczenie wiele razy odnosi się do współczesności, żeby pokazać, że w Polsce postęp w kwestii kobiecej jest mitem, że pojawiają się nowe prawa i szanse dla kobiet, ale inne znikają. Męska opieka, którą wieki temu otaczano kobiety, z dzisiejszej perspektywy wydaje się archaiczna, krępująca. Tymczasem to ona właśnie gwarantowała kobietom pozbawionym własnego dochodu możliwość przeżycia i dawała szansę na bezpieczeństwo w czasie zawieruchy wojennej. Współcześnie kobieta ma większe prawa dotyczące edukacji, pracy i samoutrzymania, dużo większej kontroli podlega jednak jej ciało i prawa reprodukcyjne. Taką samą myśl odnajdziemy u Marty Madejskiej w opowieści o łódzkich włókniarkach. Madejska, pokazując formowanie się kobiecej grupy robotniczej, sięga do XIX wieku i wyraźnie buduje rozróżnienie na dwa porządki życia domowego: ten obowiązujący w rodzinach skupionych wokół robotników i ten obowiązujący w rodzinach skupionych wokół robotnic. Już na przełomie XIX i XX wieku widać było wyraźnie, że w tych rodzinach, gdzie praca robotnicy dawała utrzymanie, zmieniała się hierarchia – to matka była postacią centralną (bo zarabiającą), na ojca spadały zatem przynajmniej w części obowiązki wychowawcze i prowadzenie domu. Publicyści komentowali ład rodzin łódzkich jako zaburzenie naturalnego porządku, dyskurs publiczny nie rejestrował jednak faktu, że przede wszystkim to przekształcenie dokonało się bardzo szybko, bo w czasie życia jednego pokolenia. Po drugie zaś, milczeniem pomijano fakt, że za taki układ odpowiedzialne były kapitalistyczne realia pracy: fabrykanci woleli pozostawić na stanowisku pracy kobietę, bo mogli jej zapłacić mniej niż mężczyźnie. To zatem zwykły wyzysk stoi za feminizacją wybranych zawodów, nie zaś żadna myśl ukryta. Nawet jednak kobieta jako robotnica musiała wybić się na choćby umowną niezależność. Alicja Urbanik-Kopeć w swojej książce o robotnicach z przełomu XIX i XX wieku opisuje pierwszy strajk kobiecy, który wybuchł w 1883 r. Dyrektor fabryki próbował go zakończyć, wzywając do siebie mężczyzn – ojców i mężów strajkujących, by wymóc na nich zdyscyplinowanie podległych im kobiet. Dopiero gdy do strajku dołączyli mężczyźni, zmieniła się perspektywa i można było przystąpić do pertraktacji.
Wolność hali fabrycznej
Pracę robotnicy przedstawiano jako niemoralną, doszukiwano się w niej znamion burzenia porządku boskiego. To nieprawda, że nie wiedziano powszechnie, w jakich warunkach pracowały kobiety w fabrykach przełomu XIX i XX wieku. Publicyści sądzili jednak, że ryzyko chorób, niskie płace, brud i nędza fabryczna stanowiły odpowiednią karę dla kobiet, które ośmieliły się porzucić rodziny i podjąć pracę zawodową. Za ten gest buntu miały zapłacić właśnie cierpieniem fizycznym. Nie przysługiwały urlopy chorobowe ani wychowawcze, wiele z nich pracowało do końca ciąży i rodziło między maszynami. Nie przejmowano się też zanadto brudem i pyłem na podłogach hal, bo w wyobraźni obyczajowych cenzorów stanowiły one ponurą scenę, na której rozgrywał się dramat wykolejenia i upadku. Wystarczyło, że praca w fabryce miała charakter koedukacyjny, że wyższe stanowiska powierzano wyłącznie mężczyznom, by dostrzec w takim układzie potencjalny grzeszny romans.
Jednym z najczęściej reprodukowanych dzisiaj mitów dotyczących historii kobiet jest przekonanie, że były one ofiarami historii – podstępnie wyzyskiwanymi, zmuszanymi d...